Antoni
Jak każdego październikowego ranka tego roku, wstałam dość wcześnie, dość nieporadnie wykonałam poranną toaletę, przerywając czynności potrzebne do upodobnienia się do człowieka, płaczem i turlaniem się z bólu po podłodze. Taki ból, jakby Twoje serce było w innym miejscu, niż Twoje ciało.
Wyszłam z mieszkania, zamknęłam drzwi, kupiłam te samą drożdżówkę, którą jadałam każdego poranka od 13 dni. Apetyt opuścił mnie na dobre, więc oszukiwałam samą siebie, kurczowo trzymając się schematu jedzenia, zapisanego na starym paragonie. Rano drożdżówka, II śniadanie banan, obiad zupa z baru mlecznego, a na kolację gorzki smak samotności i sen. Zanim zadzwonił budzik o 8.00, byłam już po 4 kawach i tej jednej drożdżowce z kruszonką, którą zawsze dzieliłam między siebie i gołębie na przystanku tramwajowym.
Dojechałam przed 9.00, jak każdego październikowego ranka tego roku, płakałam w windzie, już trochę ze szczęścia. Zadzwoniłam. Pani Hania otworzyła drzwi, krzycząc z drugiego końca korytarza "Dzień dobry!". Wyczyściłam ręce, drapiąc szczotką mocno spękaną już skórę. Mydło, szczotka, środek dezynfekujący. Ten sam rytuał przy drugich drzwiach. Wszystko po to, by móc pogładzić piękny, różowy policzek mojej córki. Usiadłam i z uśmiechem na buzi, już bez żadnego bólu w klatce piersiowej, opowiadałam jej o przygotowanym dla niej miejscu. O tym, jak tęskniłam i jak brakowało mi uścisku jej drobnej rączki. Mówiłam codziennie, że zawsze będę przy niej, nawet jeśli nie będzie mnie chwilowo obok...
Październik 2012.
Antek. Przywieźli go w nocy. Zwrócił moją uwagę, bo był znacznie większy od innych dzieci na oddziale. Antek, w przeciwieństwie do innych dzieci, nie leżał w inkubatorze. Miał długie, kruczoczarne włosy i nigdy nie płakał.
Przyszła pani doktor. Nie widziałam jej wcześniej, więc szybko zrozumiałam, że jest specjalistą spoza szpitala. Pokręciła się, zapytała o lekarza prowadzącego, poprosiła o przygotowanie dziecka do badania. Podjechał aparat do usg, robili zwykłe, wydawać by się mogło rutynowe badanie - usg główki. Głaszcząc Zuzię po główce, mimowolnie usłyszałam, jak lekarka zaczyna coraz głośniej nawoływać położną, żeby wezwała lekarza prowadzącego. Zaraz za szybą stała kobieta. Mocno zdenerwowana, w różowym szlafroku, łzami w oczach i małym misiem w dłoniach. Ściskała go tak mocno, jakby to miało pomóc jej opanować emocje. To była mama Antka. Podeszła do lekarki, pytając o wynik badania.
Antek był bardzo ciężko chory. Jego mamie w ciąży zaproponowano aborcję. Mózg Antosia nie wykształcił się prawidłowo. Było pewne, że Antek nigdy się nie uśmiechnie, nie będzie chodzić, rysować słońca. Było pewne , że nigdy nie powie 'mamo'. Mama Antka całą ciążę żyła nadzieją, że to błąd. Zwykła ludzka pomyłka. Każdemu mogła się przydarzyć. Przestała chodzić na badania USG, żeby powtórnie nie słuchać diagnozy. Antek mógł nie przeżyć w brzuchu mamy, mógł umrzeć zaraz po porodzie, a żył. Nadzieja umiera ostatnia.
Wtedy pierwszy i ostatni raz widziałam mamę Antka. Tego samego dnia przyszli pozostali członkowie rodziny, pytając czy to na pewno prawda, czy nie ma jakiegoś leku, czy się nie da jakoś odmienić tej sytuacji. Płakali cicho, uspokajając siebie wzajemnie. Nie wiedziałam jeszcze, że się z nim żegnali. Antka rodzina nie zabrała do domu.
Włożyłam rękę od inkubatora, położyłam na małych pleckach mojej córki. Nucąc 'z popielnika na Wojtusia...', próbowałam tłumić smutek, który ściskał mi gardło. Zrozumiałam cel, podpisywania oświadczenia, że po ukończeniu leczenia, zabiorę córkę do domu, że jej nie zostawię... samej. Zrozumiałam, jak bardzo ważne jest to, że po prostu jestem.
Dzieci, które nigdy nie wróciły do domu, było na tym oddziale więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli podoba Ci się nasza przestrzeń, zostaw tu coś od siebie.