Zaraz po narodzinach Zuzi ze zdziwieniem patrzyłam na matki, które cały dzień chodziły w brudnym dresie. Ba, w tym samym dresie wychodziły. Spały i tańczyły w klubach. „O, mam brudne? Gdzie? Nie zauważyłam...” Ja przynajmniej teraz zauważam, że chodzę w brudnym dresie. Mi on po prostu nie przeszkadza. Chyba nawet pomaga.
Miałam potulne dzieciątko, które żyło w trybie niedźwiedzim. Jakbym jej nie obudziła, żeby sobie zrobiła krótką przerwę od niewątpliwie absorbującego zajęcia jakim jest drzemanie, na małą porcję mleka, to spałaby całe dnie. Albo i noce. Zaczęły się kolki i świat na chwilę stracił kolor, ale szybko znalazłam rozwiązanie, które przynosiło ulgę małemu brzuszkowi. (Niemcy się dobrze znają na zwalczaniu wroga. ) Miałam czas na wszystko, więcej niż kiedykolwiek. Przecież miałam malutkie dzieciątko, musiałam siedzieć w domu i nikt nie oczekiwał ode mnie jakichkolwiek aktywności fizycznych. Przez całe życie nie przeczytałam tylu książek, co przez pierwsze pół roku macierzyństwa. Nigdy nie byłam taka wyspana co wtedy! Na egzaminy i zaliczenia uczyłam się razem Zu. Zamiast bajki na dobranoc, słuchała moich opowieści o systemach produkcyjnych, stopach metali, czy piramidzie potrzeb Maslova. Chyba jej się to nawet podobało. Mi mniej. Rano prysznic, makijaż, bo przecież mam nowy nabytek w domu, wszyscy chcą popatrzeć, podotykać, pogłaskać i radzić mi jak być lepszą mamą. Nie wiem w sumie, dlaczego się starałam dobrze wyglądać, bo na pewno nie dla nich, oni nawet na mnie zerknęli. No nic, trzeba było się zacząć przyzwyczajać. Królową zdjęto z tronu. Mimo to, lubiłam dobrze wyglądać. Może dla siebie. A może nawet dla nich. Dla udowodnienia „Można?! No kurde, można!”. Wydawało mi się, że tyle samo czasu zajmuje ubranie się dobrze, co ubranie się źle.