Zrobiłam dziś najgorszy interes na świecie. Ha, nawet nie
sama. Pan tata mnie wrobił. Niestety, tym razem zamiast standardowego „interesy
z Tobą to czysta przyjemność” będzie faktura z apteki i paragon z monopolowego
za butelkę ginu, towarzyszkę mej niedoli.
Był czas, kiedy miałam wrażenie, że może dziecko jest
kolekcjonerem. Niestety, zamiast znaczków, karteczek czy innych pamiątkowych
monet, zbierała wirusy i bakterie. Zaprzyjaźniała się z nimi , przyprowadzała
do domu i skrzętnie chowała tak, że ja nie byłam w stanie ich zauważyć. Na nic
moje starania ze zdrową żywnością, sokami pełnymi witamin, czarnuszką, sruszką,
cebulą i pietruszką. Dwa dni w żłobku skutkowały 2 tygodniami w domu. Z
zapaleniem płuc. Jako że Niuśka lubi być w epicentrum i najwyraźniej skojarzyła
„zapalenie” z błyskiem, blichtrem i sławą – nie przejmowała się w ogóle. Obraz naszej codzienności musiał
być ówcześnie dość zabawny – matka: rozczochrana albo przylizana, w dresie (nie
tym wyjściowym(tak, mam dres wyjściowy)) z ledwo zauważalną wolą życia i córka
– różowa torebka, najlepsza sukienka i kalosze (nie wiem o co chodzi, Zuza
twierdzi, że to najmodniejsze obuwie tego sezonu. Pewnie chce podirytować starą
matkę, bo ja akurat kaloszy nie mam. Tak, mam wyjściowy dres, nie mam kaloszy.
Tak, planuje to zmienić. Od jakiś 3 lat. Odkąd zaszłam w ciążę mówiłam: „Oho!
Teraz będę mogła bez obawy, że nazwą mnie wariatką, skakać po kałużach! Razem z
dzieckiem” – To mi dawało prawie takie samo szczęście, jak moment, kiedy
zamówiłam w restauracji kotleta i przynieśli mi takiego wielkości talerza.
Prosiłam kelnera, żeby mnie uszczypnął , bo byłam pewna, że Pan mnie zabrał do
siebie i właśnie jestem w raju. Niestety, to nie był raj, a restauracja i
kotlet pyszny, ale poszedł w dupę a nie w cycki. A kaloszy nie kupiłam. Do
dziś.)
Zuza, oburzona moim poczuciem estetyki, stwierdziła, że da
mi trochę więcej czasu do zastanowienia się nad sobą i z dnia na dzień,
zrezygnowała ze swojego hobby. Przez bite dwa miesiące nie przyniosła żadnego
świństwa do domu. No, może raz. Przyniosła do domu coś. Łudzę się do dziś, że to
był badyl ze zgniłymi liśćmi. Niestety, nie pachniał jak zgniłe liście… Do
rzeczy… Przestała chorować. Dla dobra ogółu. Dla psychiki mojej i ludzi, który
musieli w stanie, ekhm.. nie najlepszym oglądać. Co to było za życie! Prysznic
dłużej niż 7 minut, przespane noce, bez obawy narastającej temperatury, nawet
przestałam miewać ten koszmarny sen, kiedy spadam z krawężnika i dziurawię
komunijne rajstopy (nie pytajcie…).
Przyznam, przyzwyczaiłam się. Luksus szybko uzależnia.
Aptekę omijałam szerokim łukiem, realizowałam recepty tylko na leki na choroby
przewlekłe, a kiedy potrzebowałam aspiryny, szłam na stację benzynową. Aż do
dziś…
Pan tata zawiózł zdrową Zuzię do żłobka. Po kilku h telefon
– Maluda stan podgorączkowy, będą obserwować. Ok, obserwujcie. Pozwoliłam nawet
wezwać szamana, żeby zaśpiewał pieśń zdrowia. Nie zdążył. Zuza jest ambitna.
Nie lubi robić nic na pół gwizdka. Jak chorować to po całości. Szybka
wiadomość, prawie 39 stopni, leki podane, matka z zawałem prowadzi samochód
(prawdopodobnie pierwszy taki przypadek w życiu, który nie skończył się
kataklizmem, a całkowite ozdrowienie pacjenta nastąpiło o wypiciu ginu ze
spritem) .. Odebrałam Zuzę w nie najlepszej kondycji. Wróciła do formy po
podaniu przeze mnie leków. Nawet ślepy zauważyłby gwałtowną poprawę. Jako dowód
pozwolę sobie przytoczyć krótki, aczkolwiek niezwykle ujmujący dialog Zulandy z
panem doktorem:
-Zuziu, czemu nie chcesz na mnie spojrzeć? Jestem aż taki
brzydki?
-Tak!
Kiedy jest chora, zachowuje się jak jej matka (tak, ja) w
podobnym stanie. Jest miła, uprzejma i nie chce jeść co 5 minut.
Czeka nas tydzień w domu. Tylko my i antybiotyk. My i
zapalenie oskrzeli. Blichtr, sława, światła jupiterów wróciły. W trakcie
delegacji pana taty. Co złe to dla matki.
Będzie w końcu lepiej. Musi, nie? Ja czekam na odporność ze stali - po tylu bakcylach inna nie będzie.
OdpowiedzUsuńEhh, współczuję i przytulam wirtualnie :* u nas też ciągłe chorowanie, no oszaleć można :/
OdpowiedzUsuń